Popołudnia pewnego, siedząc pod jesionem w przydomowym ogródku i karmiąc rekina pływającego w błękitnej toni sztucznie zasolonego jeziorka, rozmyślałem nad rosnącym, domowym garbem budżetowym. Zastanawiałem się jak go drastycznie uszczuplić. Zmartwienie miałem nie byle jakie; ostatnio dostałem w pracy podwyżkę i groziła mi następna. Szefunio to kawał drania.
Szum i podmuch wiatru rozwiewającego moją mocno skromną czuprynę oznajmił mi przybycie sąsiada. Pan Zdzisław zręcznie posadził swój paraśmigłolot na pobliskim pagórku i po kilku minutach zasiadł na ławeczce obok mnie dotykając kurtuazyjnie daszka czapki i wyjmując zza pazuchy buteleczkę śliwowicy. Po chwili rozlał do kryształowych, rżniętych kielichów ciemny, bursztynowy, aromatyczny trunek.
Rekin widząc, że zapas kurczaków się skończył zniknął gdzieś w głębinie nawet nie chlapnąwszy ogonem; nie oczekuj wdzięczności od ryby choć by nie wiem jak była wielka i przymilna.
Siedzieliśmy dobrą godzinę milcząc, sącząc z wolna złocisty napój i wpatrując się w bezkresny horyzont ogrodowego akweniku.
Rozmowa nie była na do niczego potrzebna. Rozumieliśmy się bez słów, obaj mieliśmy podobne życie, podobne problemy. Nawet ożeniliśmy się z bliźniaczkami.
Nie musiałem długo namawiać przyjaciela, aby zaszczycił mnie obecnością na skromnym, wieczornym poczęstunku. Gdy słonce zaczęło chylić się ku zachodowi, rozpalając nieboskłon wszystkimi odcieniami czerwieni, nieśpiesznie ruszyliśmy w stronę mojej skromnej rezydencji.
Stół w przydomowym patio zastawiono suto, a po staropolsku. Świniak, słusznych rozmiarów, pieczony i nadziewany kiełbasami wszelakiego rodzaju, z jabłkiem w mordzie, dumnie prężył ryjek w centralnym punkcie. Półmiski sałatek, wędlin, kasz okraszanych skwarkami, ryb wędzonych i marynowanych, kosze z chlebem aromatycznym i chrupiącym, masełko świeżo ubite zapraszało do bliższego zapoznania się ze słoiczkami zawierającymi grzybki marynowane i ogóreczki małosolne, które to z kolei nie mogły stać daleko od
karafek zawierających trunki o sile zdolnej powalić na łopatki Mariusza Pudzianowskiego. Kosze z owocami dekoracyjnie dopełniały obraz całości.
Gdy już wszyscy domownicy i goście zebrali się wokół stołu wznieśliśmy kielichy w górę i wznosząc toast za Wielką Rzeczpospolitą i Naczelnika osuszyliśmy naczynia do ostatniej kropli aby w końcu zasiąść na ławach obijanych atłasem.
Pieczeń wołowa, która marynowała się przez dni kilka w winie i ziołach poszła na pierwszy ogień. Szpikowany wyborną słoninką udziec sprawnie został pokrojony w solidnej wielkości plastry aby chwilę później zostać pochłoniętym wraz z tartym chrzanem i ćwikłą. Wielkie pęta białej kiełbasy, które piekły się przez ostatnie pół godziny na wolnym ogniu, ociekając tłuszczem, rozerwane zostały w mgnieniu oka i rozdzielone na talerze biesiadników, którzy maczając je w musztardzie, delektowali się niezwykłym smakiem doskonałej wieprzowiny. Możecie wyobrazić sobie smak tak nieziemski, że nawet nie obciera się soku płynącego po brodzie i brudzącego jedwabne koszule? Pierogi „Ruskie”, krokiety z kapustą i grzybami, kulebiak tak smaczny, że nie ostał się dłużej jak minut pięć. Zraziki wołowe w sosie grzybowym i kaszą gryczaną, karkóweczka upieczona tak doskonale, że jej kawałki rozpływały się na języku pozostawiając po sobie jedynie delikatny posmak czosnku i majeranku, któremu nie dane było, jednak cieszyć się długo znajomością z kubkami smakowymi gdyż za chwilkę został wyparty przez łagodny smak rolady z kurczaka nadziewanej papryką i pieczarkami.
Długo by mówić o wszystkich potrawach, które przez mój stół się przewinęły. Nie da się opisać smaku śmietany, która zwieńczała słodkie wypieki. Pączki tak smakowicie wypełnione słodko-kwaskowymi powidłami, faworki chrupiące w ustach i zapychające nozdrza cukrzanym pyłem, ciastka tortowe nasączone najwyborniejszymi trunkami, przekładane gęstą, bitą śmietaną i konfiturą, której nie powstydziła by się żadna babcia.
Światło pochodni, lekko falując, rozświetlało gastronomiczne pobojowisko, gdy zataczając się i wzajemnie podtrzymując odprowadziłem Pana Zdzisława do jego pojazdu.
Paraśmigłolot ciężko oderwał się od ziemi, zakołysał na boki ścinając starą, osiemdziesięcioletnią brzozę aby niezgrabie manewrując zniknąć w ciemnościach późnej nocy.
Za tydzień będzie moja kolej wpaść w odwiedziny. Nie ma lekko...
Polub to:
Podziel się:
Ten felieton opisuje wyłącznie subiektywny punkt widzenia jego autora.
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 2.5 Polska.