To
był jeden z tych nielicznych, spokojnych
poranków. Mgła leniwie wlokła się
ulicami miasteczka, cudowna cisza
uspokajała i odprężała. Była
przekleństwem wszystkich. Nasz oddział
stacjonował w małym miasteczku -
Deutmold czy Dautmold, jakoś tak. Od
około tygodnia opustoszałe, trzy dni
temu zajęte. Od wczoraj wieczór ani
jednego strzału.
Leżałem na podłodze
oparty o ścianę w restauracji
"Rotte Rose" patrząc na
Dowódcę siedzącego przy stole i
przeglądającego jakieś papiery.
"Rotte Rose", ta nazwa będzie
wlokła się za mną do końca... zjawa
tamtego dnia. To był wręcz strategiczny
punkt w mieście. Przy głównym placu,
niedaleko kamiennego kościółka,
wspaniałe miejsce do wypoczynku,
wspaniałe by zginąć. Restauracja była
drewniana, z szyldem z czerwoną różą.
Chłopcy byli zadowoleni, na piętrze
był burdel a co za tym szło - łóżka.
Miasteczko było bogate i przypominające
te z ubiegłego wieku. Szary kamień,
drewniane okna, drzwi, wokół widać
góry pokryte soczyście zieloną trawą.
Ranni leżeli w
kościółku, tam zrobiliśmy punkt
medyczny. Tam też panował spokój.
Pół nocy siedziałem przy moim
przyjacielu. Ja i jeszcze paru. Zmarł
przed świtem, fatalnie dostał,
skurwysyny przebiły mu płuco na wylot.
Żartował, że to palanie go zabije. W
każdym razie, to płuca mu wysiadły.
Bar,
dwóch snajperów coś rozpijało.
Lubiłem ich, byli z Prowincji
Moskiewskiej, świetni strzelcy. Przy
stolikach raczej nikt nie siedział,
prócz Dowódcy jeszcze trzej
żołnierze. Jednego nawet nieznałem,
doszedł z 5. Oddziału Grupy
Morawy-Wschód. Wyglądał na Greka, ale
słyszałem jak się meldował, czysta
polszczyzna. Reszta chłopców, podobnie
jak ja, siedziała na podłodze. Plecaki
służyły za oparcie albo dość
niekonwencjonalne poduszki. Niektórzy
wygrzewali się przy dogasającym
kominku. W nocy było zajebiście zimno.
Łącznie w restauracji było koło
trzydziestu naszych plus kilku rannych w
kościółku, trzech medyków, i Grupa
Zwiadu. W miasteczku było nas 48. To
była przecież tylko nic nie znacząca
mieścina. Nic nie znacząca...
Strzał. Twarz Dowódcy,
przed chwilą skupionego, zatopionego w
nikomu narazie nieznanych rozkazach ze
Sztabu, przestała być twarzą ludzką.
Oczy, jeszcze tak żywe, spojrzały na
mnie. Błagały o śmierć, umarły.
Krew buchnęła ciepłem na moją twarz.
Ciało Dowódcy bezwładnie osunęło
się z krzesła, zwalając się ciężko
na drewnianą podłogę. Zwrot o 180
stopni na kolanie, wybiłem lufą szybę,
oddałem pierwsze strzały. Narazie w
górę, nad dachami, w las. Wyćwiczona
reakcja, która nic nie czyniąc rozbudza
świadomość. Rzeczywiście pomogło,
obraz przebitej tętnicy szyjnej Dowódcy
zniknął, teraz liczyła się każda
sekunda, każda reakcja.
Snajper, to musiał być snajper. Myśli
w pierwszych sekundach ataku są różne,
najczęściej myśli się o pierwszym
zabitym, to nieuniknione. Ale nie ma
czasu, huk, strzał, krzyk. Kolejny nasz,
tym razem snajper. Chciał wbiec na
górę, wrócić na pozycje,
przeznaczenie dopadło go na schodach.
Ciągle nie widzimy wroga. Uśpiona
czujność powoli zbiera Pierwsze Żniwo.
Patrzę przez ramię przy wszystkich
oknach klęczą strzelcy. Wiem, że nie
mieli pojęcia kto, gdzie i skąd. Ja
też nie miałem. To był koniec,
rzuciłem się ku schodom, śliskim
schodom błyszczącym czerwienią krwi.
Na półpiętrze potknąłem się o
ciało snajpera, wpadłem do pokoju.
Różowego. Tak to musiałbyć burdel.
Dopadłem do okna. Czemu
ten pieprzony dom musiał być
drewniany?! Wszystkie budynki w tej
dziurze były z kamienia, a my
musieliśmy zostać w drewnianym! Z
każdą minutą odczuwałem tragizm
wyboru kwatery. Po drodze na górę
chwyciłem broń moskwianina . Słuszny
wybór, Niemcy szli z góry, niektórzy
po dachach, inni nadciągali z lasu.
Miasteczko ograniczało się do placu, i
kiludziesięciu domków, wszystkich
widocznych z mojego okna. Wąskimi
kamiennymi uliczkami szli już napewno
kolejni Niemcy. Sytuacja była fatalna.
Do komunikatora na ramieniu krzyknąłem,
że zbliżają się cieniem uliczek i
zaraz wyjdą na plac, do siebie
przywołałem snajpera i dwóch
strzelców. Z tą chwilą stałem się
dowódcą. Wiedziałem, że nie mamy
szans.
Robiło się coraz
głośniej moi krzyczeli. Przekleństwa,
krzyki, strzały. Kościółek! Szybko,
moi wpadli do różowej sypialni.
Pamiętam to dobrze. Rzucali kurwami,
pragnęli zabijać, a nie widzieli wroga.
Wiedzieli, że za kilka minut Niemcy
podejdą pod restaurację. Wciąż nie
wiedzieli ilu ich jest ale
częstotliwość strzałów mówiła
dużo. Za dużo... Do Kościoła!
Wybiegliśmy tylnym wyjściem, w
restauracji zostało z pięciu, imitowali
opór, skupiali uwagę, ginęli.
Wpadliśmy do kościoła przez witraż z
boku, nie czas było szukać drzwiczek,
dwóch rannych chwyciło broń, reszta
patrzyła wzrokiem przepraszającym, że
oni nie mogą... Spojrzałem na
wszystkich, zorientowali się że
zmienił się Dowódca. Piętnastu
pobiegło od razu na dzwonnicę, reszta
do okien. To był o wiele lepszy punkt.
Kościół leżał na małym wzniesieniu
po drugiej stronie placu, widać było
nareszcie kto idzie. Szło koło setki,
nie więcej. Ze schodków na dzwonnicę
dobiegały okrzyki zadowolenia, nasi
nareszcie zaczęli zbierać pierwsze
punkty. Kazałem przenieść na górę
Ciężki Karabin Miotający, nie
mieścił się, było za wąsko. Kazałem
moim wynosić się z restauracji, ale
nikt się nie odezwał. Zakląłem.
Wiedziałem, że stanowisko na wieży
niewystarczy. Nie mogli dosięgnąć tych
z uliczek ukrywających się w cieniu
dachów. Ale oni szli rozproszeni.
Wyszliśmy przebijając
kolejny witraż, tym razem za ołtarzem,
niech Bóg nam wybaczy. Strzały
nieustawały, słyszałem, że nasi
strzelają rzadziej, oszczędzają
amunicję, starają się celować
dokładniej. Wóz terenowy i cieżarówka
zniszczone, moi ludzie spojrzeli na mnie
przerażeni, wiedzieli co mieliśmy
zrobić, wiedzieli po co nieśli tu
Ciężki Karabin. Nie uda się! Kurwa nie
uda się zakląłem w duszy. Boże
pomóż nam, pomóż nam teraz kiedy tego
potrzebujemy. Samochód! A jednak
istniejesz - wiele razy mówiłem to na
tej wojnie. Ciemny van stał
kilkadziesiat metrów od nas, pod
strzechą mającą chronić go od
deszczu, nie od pocisków. Był dość
stary ale wyglądał na sprawny.
Grenadier, który go zauważył dobiegł
do niego pierwszy, padł od razu.
Podniecony nie wyjrzał zza murów
kościoła. Sądząc z tego jak padał
trafili go w nogi, mógł żyć.
Rzuciliśmy się do szarokamiennej
ściany. Niemcy - jak karaluchy -
wyłaniali się z ciemnych uliczek na
plac, szturmowali kościół. Chłopcy na
dzwonnicy nie próżnowali, ale Niemców
było zbyt wielu. Plan z vanem i
Ciężkim Karabinem nie miał szans
powodzenia. Za szybko wyszli na otwartą
przestrzeń! Potykając się biegliśmy
spowrotem do kościoła, sytuacja
wymykała się spod kontroli. W środku
panował chaos. Liczba rannych leżących
na ławkach podwoiła się. Ze schodków
na wieżę, przed chwilą spadł drugi
snajper. Nie chciałem patrzeć na jego
twarz. Czemu martwi zawsze wpatrują się
w ciebie?
Stałem w wybitym oknie,
nie słyszałem już krzyków ani
strzałów, choć ogień z mojego
własnego karabinu palił mi oczy. Nagle
zdałem sobie sprawę, że moja twarz
jest martwa. Pokryta warstwą
zaschniętej krwi dowódcy. Słyszałem
jak bije mi serce, jak krew szumi w
głowie, szumi... tak rytmicznie,
rytmicznie uderza, lecz jakby coraz
głośniej, coraz głośniej! LECĄ! Nasi
lecą, chyba z dziesięć helikopterów!
Głos z komunikatora na moim ramieniu
darł się prosto w ucho. Spierdalać!
Uciekać z dzwonnicy - krzyczałem do
koma na ramieniu wyrywając go z zaczepu
To jest kurwa nalot! Chłopcy zbiegali
szybko, potykając się i klnąc w
podnieceniu zbiegali kolejno do katakumb.
Wzięliśmy rannych i na parę sekund
przed pierwszym wybuchem zaryglowaliśmy
drzwi do podziemi.
Nalot trwał kilkanaście
minut. Siedzieliśmy przy zapalonych
łuczywach spoglądając sobie w oczy.
Wielu oczu brakowało... Wszyscy
wsłuchiwali się w muzykę spadających
bomb, wibrujące w uszach nieludzkie
wrzaski. Z czasem zrobiło się cicho.
Wojska powietrzne zakończyły swe
dzieło zniszczenia. Otworzyliśmy drzwi.
Powiało
Śmiercią...
|