Serwis został zoptymalizowany dla
rozdzielczości 6144x4096 oraz niższych:
do 1920x1080 stosowanych w zegarkach
ręcznych i motopompach drugiej klasy
REKLAMA
Dowodziłem Armią Mars - cz. IV ::historia:: 09.08.2061 by Sło(w)ik
W całej bazie od pięciu minut nieprzerwanie wyją syreny alarmowe. „Oho! Ze stołówki wołają na posiłek” – myślę sobie, idąc raźnie po dużą porcję czegokolwiek, co szef kuchni przygotował na dzisiaj, mijany przez tłumy żołnierzy. Nagle jeden z nich, rotmistrz – niżsi rangą boją się do mnie odezwać przez te śmieszne plotki o moich napadach furii, które zresztą sam rozpuszczam, aby zbyt często nie zawracano mi głowy - zatrzymuje mnie i postanawia za wszelką cenę zepsuć humor i pozbawić obiadu.
- Panie dowódco, atak Zimbabwe na nasze umocnienia!
- A obiad?! – pytam z nadzieją w głosie. - Niestety... Odwołany – mówi cicho, a moja twarz momentalnie zmienia kolory z bladego, przez zielony i niebieski, na purpurowy.
Zawracam w miejscu i maszeruje szybko razem z rotmistrzem za moimi plecami do centrum dowodzenia, gdzie z pewnością zebrali się już dowódcy oddziałów, oczekując na rozkazy. Nie mylę się. Wszyscy niemal jednocześnie wstają i salutują na mój widok.
- Panowie, co jest? Wróg atakuje, a wy posiedzenia sobie urządzacie? Nie jesteście dziećmi, abym musiał wam mówić, co macie robić! Do roboty! Na pole bitwy!
Większość z nich służyła pod moimi rozkazami przez ostatnie kilka wojen, więc wiedzą, że jedynym poleceniem, jakie mogą otrzymać, to skopanie zasranych tyłków tych chorych zasrańców, tak że się zesrają. Może mało wyrafinowane, ale przemawia do wyobraźni i każdy wie, co ma robić.
Następnie kieruję się do swojego gabinetu. Zatrzaskuję drzwi przed nosem natrętnego rotmistrza i rozglądam się po pokoju, aby upewnić się, że nikt nie zobaczy tego, co stanie się za chwilę. Wyjmuję z kieszeni mały kluczyk, który zawsze noszę przy sobie i wkładam do niewielkiej dziurki w ścianie schowanej do tej pory za obrazem. Ze skrytki wyjmuję małe pudełeczko, gdzie kryje się niewielka paczuszka, chowająca w swym wnętrzu niepozorny kartonik. W nim znajduję staromodny telefon komórkowy, który w swej pamięci ma zapisany tylko jeden jedyny numer. Dzwonię do tej osoby – nie znam jej, kontakt zdobyłem przez licznych pośredników - a po chwili rozlega się pukanie do drzwi. Jest pod nimi mała karteczka z wypisanym kodem. Biegnę z nią do jednego z magazynów i wsuwam wiadomość do małego pojemniczka przy nodze skrzętnie ukrywanego gołębia pocztowego i wypuszczam brudnego ptaka przez okno. Po chwili tracę go z oczu. Uspokojony i pewny, że wszystko zrobiłem, jak należało, wracam do gabinetu, gdzie czeka już na mnie mój mały skarb, którego posiadanie wymaga tylu środków ostrożności.
Szabla, którą otrzymałem od ojca, który dostał ją od mojego dziada, który odziedziczył ją od pradziada, który przyrzekł jej strzec prapradziadowi, który kupił ją na pchlim targu za jakieś marne grosze. Według legendy, która narodziła się po ostatnich wojnach, jej posiadacza na polu bitwy kulę się nie imają. Wuj Albert twierdził jednak, że wróg po prostu zamiera ze zdumienia, gdy widzi debila szarżującego na jego oddział wyłącznie z szablą w ręku, ale czy historia o nadnaturalnych właściwościach nie brzmi sensowniej?
Gotowy i uzbrojony mogę ruszać na pole walki i wesprzeć swoich żołnierzy.
Polub to:
Podziel się:
Aby ocenić, kliknij odpowiednią gwiazdkę (średnia ocena:9.4 | oddanych głosów:30)
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 2.5 Polska.