Porównując to, co było tu jeszcze miesiąc temu do tego co jest teraz, trudno nie przypomnieć sobie zmian, jakie zachodziły na ziemiach jeszcze nie tak dawno temu zajmowanych przez PKI.
Kiedy ostatnio byłem w Gaborone, jeszcze jako stolicy Botswany, by wysłuchać konferencji prasowej miejscowego prezydenta, który ogłosił, że daje azyl buntownikom z sąsiedniej Polskiej Afryki Południowej, miasto przypominało ubogie dzielnice Los Angeles. Większość budynków wzniesiona z pozlepianej gliną trzciny. Gdzieniegdzie wystawały na wysokość kilku metrów ruiny ceglanych budynków - pamiątki po niedawnych wojnach domowych (w Botswanie do 2050 roku toczyła się wojna domowa, zakończyło ją wyczerpanie się zapasów amunicji). Pałac prezydencki, w którym miała odbyć się konferencja, był niedużym ceglanym barakiem otoczonym "ogrodami" czyli śmierdzącymi zgniłą kapustą zaroślami. Przed pałacem pełnili wartę dwaj żołnierze - obraz nędzy i rozpaczy. Obaj nieobuci, w potarganych kurtkach z polskiego demobilu, uzbrojeni w dzidy. Z powodu braku miejsca w baraku konferencję zorganizowano "na błoniach", tzn. pod czymś w rodzaju namiotu ogrodowego rozstawionego na zżółkłym trawniku.
Prezydent, osoba o niemiłym sposobie bycia, ubrana w znoszony garnitur i obwieszona kilkoma pozłacanymi łańcuchami, rozpoczął swoje przemówienie od zwymyślania nas jako imperialistów i zagroził, że jeśli ktoś zada jakieś niewygodne pytania, to zostanie zaaresztowany. Potem ogłosił swą decyzję i bez słowa wrócił do swojego pałacu. Zabezpieczający konferencję agenci służb specjalnych Botswany - trzech umięśnionych Murzynów w spódniczkach z trawy i ze słuchawkami w uszach powiedziało, że możemy... i tu użyli niecenzuralnego słowa. Po czym wszystkich dziennikarzy odprowadzono na stołeczne lotnisko, czyli dawny parking, gdzie już czekał na nas polski samolot.
Gdy dziś odwiedziłem Gaborone, już jako stolicę Prowincji Okupacyjnej Unii Afrykańskiej, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Nie było już śladu po śmierdzących lepiankach. Na przedmieściach widać było kilkanaście 10-piętrowych bloków, dobrze utrzymanych i czystych. W City na kilkunastu placach budowy zadowoleni, czyści i uśmiechnięci robotnicy, dziarsko śpiewając, wznosili wieżowce ze szkła i metalu. Przy głównym placu, teraz wybrukowanym, trwała budowa nowego pałacu dla władz okupacyjnych - gdy zobaczyłem na tablicy informacyjnej wizualizacje nowej budowli łezka zakręciła mi się w oku - budynek był niczym innym jak pomniejszoną kopią Pałacu Naczelnikowskiego, przed nim miał wznosić się pomnik przyjaźni polsko - zimbabweńskiej - żołnierz ROU podający rękę gwardziście z PKI.
Ludzie na ulicy, teraz ubrani, widząc moją plakietkę z napisem "Prasa" witali się i dziękowali łamaną polszczyzną za to, że WRP pomogła wybudować Nowe Zimbabwe, które z kolei odmieniło życie milionom Botswańczyków.
Zobaczyłem również, że na ścianach nowych domów wiszą jakieś plakaty - rozpoznałem na nich zamazane zdjęcie byłego prezydenta i zawrotną jak na te rejony świata sumę 1000 zł. Widzę, że Ministerstwo Spraw Swoistych Zimbabwe nie próżnuje.
Wieczorem szedłem przez oświetlone ulice miasta bez strachu - na każdym rogu stało dwóch uzbrojonych żołnierzy ROU i bacznie obserwowało co dzieje się w mieście.
Odlatując z lotniska samolotem Zimbabweńskich Linii Lotniczych ZLOT, z wymalowanym na kadłubie złotym Ptakiem Zimbabwe na tle czerwonej gwiazdy, pomyślałem sobie, że może Polska nie jest już jedynym krajem wiecznej szczęśliwości.
Polub to:
Podziel się:
Ten felieton opisuje wyłącznie subiektywny punkt widzenia jego autora.
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 2.5 Polska.