Nie, nie, nie, nie zniosę tego dłużej! Nie wytrzymam to boli, naprawdę, to boli. Co z tego, że tak usilnie się staram?! Co z tego, że tak mocno tego pragnę!? No co?! Co ?! Nic ! Rozumiecie ?! Nic, nic, wielkie nic, zero, jestem pusty i przeżarty formą. Moja kreatywność odeszła już dawno, ale teraz nie potrafię spłodzić nawet najprostszego literackiego gniota! Pisząc te ckliwe słowa, właśnie siedzę przed swoim ultranowoczesnym monitorem, w swoim ultrawygodnym krześle, popijając ultrasmaczną whisky. Ale nic nie jest w stanie uśmierzyć mojego bólu. Właśnie wyrzucili mnie z redakcji [żona mnie zabije, nic jej jeszcze nie powiedziałem – znajdowałem się na tak wysokim stanowisku, że moje zarobki były wręcz minimalne, teraz jako bezrobotny, co miesiąc będę musiał zatykać ubikację w nadziei, że uda mi się gdzieś ukryć zasiłek, który jest kilkakrotnie wyższy od mojej już byłej pensji], ale nie, nie, nic to, już wkrótce reszta dziennikarzy i innych piśmiaków podzieli mój tragiczny los! To nieuniknione. I wcale nie jestem żadnym niespełnionym prorokiem, czy wariatem. Ja po prostu to wiem, wiem doskonale. Moje przekonanie, niezłomne zresztą, bierze się stąd, że w tym kraju po prostu nie ma już o czym pisać.
Może zszokowałem was tym bezpośrednim uderzeniem mrocznej prawdy, ale sami spróbujcie tylko przyjrzeć się faktom, wysilcie nieco umysły i zinterpretujcie je jeszcze.
Od miesięcy szaleje dobrobyt, którego koniec nie zapowiada się zbyt szybko. W gospodarce marazm i stagnacją – co chwila giełda odnotowuje kolejne rekordy, spektakularne sukcesy. A ile można o tym chrzanić? Technika rozwija się dynamicznie, ale to również jedno wielkie pasmo sukcesów, bardzo monotonne i schematyczne. Co rusz nowy polonez, nowy gatunek betonu. W kinie pojawiają się tylko kolejne części Harry’ego Potter’a, czy odmrażane i serwowane na nowo hity, w których główną rolę odgrywa klon Andrzeja Leppera. Jakby tego wszystkiego było mało, to co rusz, rozjuszeni czytelnicy przesyłają tylko krytyczne listy do redakcji, domagając się bez przerwy zmian! Zmian, to znaczy pisania czegoś sensownego, ciekawego, interesującego, intrygującego i czegoś tam jeszcze [tak szczerze to nigdy nie doczytuję tych listów do końca].
I oto, proszę państwa, blisko tydzień temu znalazłem temat marzenie. Marzenie przez duże M, marzenie każdego piśmiucha, dziennikarzyny. Daję sobie głowę uciąć [i tak nie mam już nic do stracenia], że temat zagościłby na pierwszych stronach wszelkiej maści dzienników informacyjnych, obiegłby świat szybciej niż wiadomość o poważnych wzdęciach jednego z urzędników MI [nazwiska nie podam, wolę już spać na wycieraczce niż w ciasnym bagażniku]. Moja wyobraźnia zaczęła już roztaczać idylliczne wizje spędzenia reszty życia na jakieś cudownej wyspie praktycznie bez gotówki, z kochającą żoną i bandą rozwydrzonych bachorów, do których oczywiście zatrudniłbym za ostatnie pieniądze opiekunkę. Ale nic to, nic kolego, bo przecież nie można mieć wszystkiego, chciałoby się zaśpiewać.
Wpadłem na trop poważnej afery w PMG. Zaczęło się niewinnie – ot kolega zaprosił mnie na pokład jednego z tych wielkich statków śmigających po kosmosie. Oczywiście wspominanie dawnych czasów byłoby znacznie trudniejsze gdyby nie pewne wspomagacze. Jako, że ów kolega złapał stan nieważkości nieco wcześniej niż ja, chyba przez przypadek wyciągnął na stół trunek całkowicie mi obcy, ba, bimber, co prawda, ale takiego czegoś to ja jeszcze nigdy nie piłem! Szczerze przyznam, że dość szybko uderzył mi do głowy [a moja głowa niejedno znosiła – w szkole potrafiłem nawet przepić woźnego, pana Waldemara, co było nie lada wyczynem]. Próbując nieco dojść do siebie, wyszedłem [no dobra trzymajmy się faktów – wypełzłem] na korytarz w nadziei znalezienia jakieś łazienki. O dziwo, zreflektowałem się nagle [znowu przesadziłem, nagle to znaczy po jakiś 15 minutach gdy mój mózg wreszcie zaczął odbierać jakiekolwiek bodźce z otoczenia], że oto, nie tylko ja przedstawiam ów stany godny pożałowania, gdy najlepszą kochanką człowieka okazuje się czule tulona do twarzy muszla klozetowa. To dało mi sporo do myślenia i przyspieszyło nieco procesy trzeźwienia – w moim ciągle nieco podtopionym mózgu zaczęły się projekcje. Oto widziałem już nagłówki gazet atakujące przechodniów swą niesamowitą treścią: Skandal w PMG! Nowy rekord – prowadzenie statku kosmicznego przy 10 promilach! Paliwo rakietowe – nowa forma eksploatacja kosmosu!
Naprawdę, podziałało to na mnie, niczym chluśnięcie zimną wodą, wypicie kartonu mleka oraz zjedzenie kefiru z rodzynkami [babcia zawsze tak traktowała dziadzia, gdy wracał do domu po wypłacie]. Udało mi się prześcignąć resztę załogi w tempie ewolucji – byłem już w stanie chodzić na czworakach, podczas gdy reszta ciągle pozostawała przy pełzaniu. Czym prędzej dostałem się do mojego telefonu, automatycznie wybrałem numer redakcji i powoli, nieco bełkotliwie rozpocząłem relację. O dziwo, gdy dochodziłem wreszcie do meritum sprawy połączenie nagle zostało przerwane. Cisza – złowieszcza i tajemnicza w swym bezmiarze zapanowała w słuchawce. Zanim się zorientowałem, że po drugiej stronie łącza nie ma już nikogo minęło, co prawda trochę czasu, nie mniej jednak poważniej się skonfundowałem. Jeszcze większy szok przeżyłem, gdy po następnych kilku minutach, do pomieszczenia, które chwilowo obrałem na bazę swoich działań wpadła para panów w czarnych garniturach ze smutnymi uśmiechami na twarzach. Mdlejąc, przez myśl zdążyło mi tylko przejść, że to już mój koniec.
Nie pomyliłem się zresztą za bardzo. Budząc się powoli na drugi dzień, z potwornym bólem głowy, z pewnym zażenowaniem stwierdziłem, że oto znajduję się w samorządowej instytucji zdrowotnej, pracującej w systemie całodobowym, wspomagającej działanie służb porządku publicznego [czyli w izbie wytrzeźwień dla niewtajemniczonych]. Gdy tylko otwarłem oczy i zacząłem nieco rozglądać się po sali, natychmiast podeszła do mnie para owych smutnych panów, których spotkałem na statku. Tym razem nie zemdlałem, ale strach, niczym imadło ścisnął mi gardło nie pozwalając dojść do słowa i zacząć litanii tłumaczeń i błagań, którą miałem zamiar spróbować uratować i tak już tragiczną sytuację.
Na szczęście nie skończyło się tak źle. Panowie stwierdzili tylko, że Polska Marynarka Gwiezdna to armia kosmiczna Wielkiej Rzeczypospolitej, najbardziej elitarna część V Polskiego Korpusu Inwazyjnego, dysponująca najlepszymi z najlepszych żołnierzami i sprzętem, o którym wojska naziemne mogą tylko pomarzyć, ble, ble, ble. Wytłumaczyli mi bardzo uprzejmie, że nie mogą tolerować moich pijackich mar, które tak usilnie starałem się przelać na papier i puścić w obieg publiczny. Poradzili mi też rutynowe badania wątroby oraz grzecznie ostrzegli, żebym już nigdy więcej nie brał się za pisanie czegokolwiek [to chyba im mogę zawdzięczać wylanie z redakcji i niebotycznych wymiarów zasiłek dla bezrobotnych].
Oto cała moja historia! Za każdym razem, gdy ją sobie przypomnę zgrzytam tylko zębami, zżymam się i pienię, ale cóż „Dołącz do nas - na Ziemi i tak już nie ma nic do podbicia”, na co ja właściwie liczyłem?
Polub to:
Podziel się:
Ten felieton opisuje wyłącznie subiektywny punkt widzenia jego autora.
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 2.5 Polska.