…pokoju o wskazanym numerze nie mogłem znaleźć. Trafiłem najpierw do Wydziału Dezinformacji, następnie do Wydziału Deszyfracji, lecz nikt nie chciał wytłumaczyć mi, jak trafić pod wskazany adres. Poradzono tylko udać się na 8. piętro. Korytarze rozbrzmiewały echem salutów, klaskaniem obcasów o podłogę, gdy co rusz jakiś oficer salutował komuś wyższemu stopniem. Na ósemce, rzecz jasna nie znalazłem niczego istotnego, a tym bardziej celu moich poszukiwań. Po plecach zaczął z wolna ściekać mi pot, tocząc leniwe strumienie gdzieś w korytach moich łopatek. Od czasu do czasu, spotykałem jakiegoś agenta, przebranego za woźnego, który ukradkowo fotografował mnie za pomocą aparatu, ukrytego w imbryku. Po godzinie bezowocnej tułaczki, zaczęli mnie nawet witać ledwie widocznym tikiem lewej brwi.
Co rusz podejmowałem próby wydobycia informacji, wierząc, że znajduje się ona na pewno za którymiś drzwiami. Nie dane mi jednak było wniknąć w cyrkulację tajności Ministerstwa. Raz jeszcze spojrzałem na skrawek papieru, na którym znajdował się numer pomieszczenia, gdzie rzekomo miało mieści się Główne Dowództwo. Zrezygnowany wsiadłem do windy, wcisnąłem się w róg, znajdując miejsce między słoniem a pudełkami porcelany i po krótkiej przejażdżce, wysiadłszy na 4. piętrze sunąłem bezwiednie w kierunku łazienki. Po drodze byłem świadkiem efektownej demaskacji jednego z fałszywych agentów połączonej z samobójstwem, poprzedzonym wybuchami granatów oraz wyciskaniem pomarańczy.
Leniwe ogoliwszy zarośnięte i przykurzone po długiej wędrówce policzki, jąłem myśleć, co dalej. Próbowałem jakoś podsumować moje dotychczasowe osiągnięcia – listę zamknąłem na stwierdzeniu, że udało mi się wejść do Gmachu Ministerstwa. Po głowie zaczęło kotłować się naturalne pytanie – co teraz? Przekonany o niechybnym sukcesie, mimo nawarstwiających się niedogodności postanowiłem lepiej przyjrzeć się swemu lewemu profilowi. Z kontemplacji wyrwała mnie nagła myśl, że przecież wystarczy zdetonować ładunek, nieznośnie wciskający się między gumkę od majtek a szlachetne miejsce, gdzie kończą się plecy, ponieważ i tak osiągnę zamierzony cel – stworzę zadrę na monolicie Ministerstwa.
Nieśmiale otwarłem drzwi od łazienki, wychyliłem głowę na korytarz. Droga wolna. Przebiegłem szybko w kierunku schodów. Już na kolejnym piętrze udało mi się znaleźć jakiś punkt zahaczenia. Mijałem kolejne drzwi z tabliczkami: tajne, bardzo tajne, ściśle tajne, super tajne, nadtajne. Jednak za każdymi czekała na mnie niemiła niespodzianka – sekretarka leniwe żująca gumę z pytaniem cisnącym się na usta z prędkością karabinu maszynowego – czy ma pan umówione spotkanie? Posiadałem jedynie świstek papieru oraz chęć wysadzenia Gmachu – to w mniemaniu pani za biurkiem zdecydowanie za mało, by zostać dopuszczonym do rozmowy z przełożonym. Zdesperowany zacząłem rzucać się na ściany, grożąc detonacją, artykułując cały alfabet potwarzy pod adresem bogu ducha winnej matki sekretarki. Moje wołania pozostały jednak bez odzewu. Sekretarka od czasu do czasu rzucała na mnie tylko okiem, poświęcając mi tyle samo uwagi, ile fotelowi, na którym w końcu zdecydowałem się zasiąść.
A może to właśnie pora, by wcisnąć guzik – indagowałem sobie, że jednak nie warto. Co prawda, zemściłbym się na opornej sekretarce, udowodniłbym swoje racje, ale cóż mi z tego? Dziurę się załata, sekretarkę przyjmie się nową, a herbatę posłodzi i wszystko wróci do normy, a na zewnątrz i tak nic nie wyjdzie. Wybuch zminimalizowany zostanie do ram pierdnięcia, za które być może ktoś z wyższych oficerów przeprosi nawet opinię publiczną.
Po dwudziestu dniach bezowocnej tułaczki w celu odnalezienia kierownictwa i pozostawieniu mu wybuchowej przesyłki wyszedłem z siebie. Do nieba odprowadził mnie sam Święty Piotr.
Przy pisaniu tekstu, garściami czerpano z „Pamiętnika znalezionego w wannie” Stanisława Lema, którą to książkę autor gorąco poleca.
Polub to:
Podziel się:
Ten felieton opisuje wyłącznie subiektywny punkt widzenia jego autora.
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 2.5 Polska.